I właśnie wtedy znów zatęskniłam za „siedzeniem w domu” z dziećmi…
Zanim zaczniesz narzekać, że Twój dzień wygląda zawsze tak samo… Zanim znów rzucisz w kąt pieluchą i następną nadepniętą zabawką.. Zanim z obrzydzeniem spojrzysz na gorącą zupę gotującą się w garnku… Zanim pomyślisz, że wolałabyś wychodzić codziennie do pracy, a nie gnić ciągle w tym domu…
Wiedz ile masz szczęścia babo! I jaką wartością w tym domu jesteś! Co masz tak blisko, a może o tym nie wiesz, albo gorzej chciałabyś wciąż czegoś innego.
Nie sądziłam, że znów do mnie to wróci, ale takie weekendy jak te, nie pozostawiają wątpliwości. Myślałam, że moim przeznaczeniem jest być wielozadaniową, wszystkoogarniającą. Wydawało mi się, że nic tak mnie nie uwolni jak wyjście z domu „do ludzi”, to przecież moje naturalne środowisko. To moje przeznaczenie przecież każe mi wciąż biec do przodu, wciąż za czymś gonić i wciąż zdobywać. Mój los to ściganie niedoścignionego, pokonywanie i wspinanie się po upadku. Nie umiem trwać pod czyjąś opieką, dopóki sama nie wezmę losu we własne ręce. Zawsze tak było. Po żadnym porodzie nie umiałam usiedzieć w domu dłużej niż 6 miesięcy, znów gdzieś pędziłam. Organizacja, motywacja, samorealizacja…
Nagle okazało się, że na zawsze, nierozerwalnie połączono mnie z dziećmi i domem. Zostałam wtopiona w ognisko domowe tak mocno, że sama nie zdawałam sobie z tego sprawy. Kiedy myślę, co daje mi największe szczęście, to właśnie te chwile w domu. Z rodziną. Szybko przekonałam się, że te najlepsze momenty już nie wrócą, że z każdym dniem będę coraz bardziej ich potrzebować. Praktycznie po miesiącu pracy czułam boleśnie jak to wszystko ucieka mi przez palce. To uzależniające – ciąża, macierzyński, „siedzenie w domu”. Pierwszy ząbek, pierwsze mama, pierwsza wspinaczka na kanapę.. Wspólne podsypianie, karmienie i zabawa na dywanie godzinami.. Czekanie aż tata wróci do domu i znów poznawanie świata we wspólnej codzienności. Nie umiałabym znieść, że tego nie przeżyłam, że ominęły mnie te magiczne chwile.
Dlatego do dziś z lekką zazdrością mimo organizacji, motywacji i samorealizacji patrzę na te mamy, które „siedzą w domu” z dziećmi. Rozumiem ich schizofrenię pomiędzy miłością do dziecka i domowego ogniska, a tym co poza domem i własną przestrzenią. Najpiękniej by było utrzymać balans, pogodzić wszystko na raz i osiągnąć zen. Dobrze by było nie chcieć tego, czego się akurat nie ma i nie dążyć tam gdzie mogłybyśmy być, skoro jesteśmy tutaj. Fajnie jakby się tak dało zadowolonym być w 100% i niczego nie żałować. Ale to chyba nie dla mnie, wciąż się poszukuję. Kiedy jednak znajdę się obok tych dwóch potworków, nie chcę być już więcej nigdzie indziej. Te dni nicnierobienia i przytulania bez ograniczeń. Późnego chodzenia spać i słodyczy na kolację. Weekendowego luzowania tyłków, wyłączania laptopów i obijania się całymi dniami. Te dni kiedy zasady gdzieś znikają a każda zmarnowana na leżeniu godzina nie wydaje się zmarnowana tylko taka.. odpocznięta. Po dłuższej chwili jednak, takim weekendzie na przykład, nie marzę o niczym innym jak powrót do tygodniowego terminarza. Zaczynam narzekać, że mój każdy dzień wygląda tak samo, rzucam w kąt pieluchą i znów nadepniętą zabawką, a na gotującą się zupę w garnku nie mogę już patrzeć. Wtedy wybawia mnie poniedziałek i wracam do ułożonej rzeczywistości.
Może to jest właśnie mój balans? Chciałabym tylko jeszcze dorosnąć do tego zen, chciałabym każdy moment tak najlepiej wykorzystać. Nie chcieć tego, czego akurat nie ma i nie dążyć tam, gdzie mogłabym być, skoro jestem tutaj.
Dla Waszego balansu, zen i rzucania w kąt pieluchą – dla poprawienia humoru również – 20% na całą kolekcję Velvet od La millou.
Kod „velvet” wpiszcie w koszyku na www.bubulinka.pl!
Narzuta, kura i poduszki – La Millou
Dla Waszego balansu, zen i rzucania w kąt pieluchą – dla poprawienia humoru również – 20% na całą kolekcję Velvet od La millou.
Kod „velvet” wpiszcie w koszyku na www.bubulinka.pl!